Coaching w debacie publicznej nie ma dobrego czasu. Ukazuje się sporo tekstów autorów natchnionych słuszną pasją porządkowania rynku rozwoju osobistego. Z większością nie sposób się nie zgodzić, ale autorzy dość powszechnie używają słowa coaching w niezwykle rozszerzającym znaczeniu. Mieszczą się w nim wystąpienia szamanów-prowokatorów przemawiających do tłumów i zachęcających do wzajemnych prowokacji. Nawoływania, by być sobą. Proste recepty jak zostać milionerem w 3 krokach, z których najważniejszy to porzucić wszelkie ograniczenia. Jako praktyk coachingu czytam je z niesmakiem, bo, choć walczą z ewidentnymi nadużyciami, tworzą klimat nieufności do wszystkiego co tak się nazywa. Co groźniejsze powoduje, że czasem poświęcam sporo czasu, za który płaci klient, albo sponsoruje jego firma, na pokonanie nieufności albo prostowanie nieadekwatnych oczekiwań.
Piszę o tym, bo te wszystkie dziwne formaty łączy coś, co z coachingiem nie ma nic wspólnego i przez to zaprzeczenie łatwo go zdefiniować. We wszystkich tych pomysłach brakuje pokory wobec klienta, jego potrzeb i rozumienia świata. Zamiast tego samozwańczy „kołczowie” żywią żarliwą wiarę w wytrychy otwierające wszystkie drzwi, albo cynicznie eksploatują prawdziwą potrzebę duchowości i wiary w transcendencję, która się nami opiekuje.
Coach szuka razem z klientem wędki dla niego, zamiast dawać rybę. Brzmi banalnie, ale jak wygląda w praktyce?
Weźmy młodego stażem menedżera w branży IT, który z wiarą i zaufaniem wchodzi w proces coachingowy, bo chce rozwiązać dylemat, który od chwili awansu spędza mu sen z powiek.
Nie jest mu go łatwo nazwać, ale czuje, że ludzie nie wiedzą co on, jako menedżer robi. Nie czuje się dobrze sam ze sobą i znajduje ulgę w mikrozarządzaniu. Często powraca do projektu, gdzie ochoczo zajmuje się pisaniem kodu, albo pokazywaniem palcem kolegom, co mogliby zrobić lepiej. Chce być potrzebny więc z napięcia surowo ocenia swoich ludzi, bo ich pomysły nie są doskonałe.
No co w tym trudnego? – nie umie być liderem więc trzeba go nauczyć!
Nie myśli strategicznie więc trzeba w nim tę perspektywę rozwijać!
Trzeba go nauczyć dawania feedbacku ludziom!
No owszem trzeba, ale jak to zrobić, gdy klient mówi: „wiem, wiem – naczytałem się, ale jakoś nie mogę…”
Co zrobi coach? Będzie zadawał pytania, skupi się na tym, co mówi klient, będzie obserwować jakie gesty i ruchy towarzyszą słowom. Gdzie jest energia, gdzie prawda o nim i odkrycia, które pozwolą coś zmienić?
Firma bardzo pomogła, żeby nowy lider „wiedział” i wie, ale nie czuje, stąd napięcie i niepokój.
Często pada słowo „wstyd”, a problemem jest to, że jego ludzie nie wiedzą co on robi teraz. Ktoś nawet spytał go – ale co ty robisz jak nie programujesz? Przywołaniu tego pytania towarzyszy prawdziwy smutek.
No to może powinien wytłumaczyć co robi? Pokazać krzywe wzrostu? Pokazać swój kalendarz? Ale w tym kalendarzu ciągle spotkania i spotkania.
Wreszcie staje się jasne, że najważniejsze pytanie, które się pojawiło i było sensowne dopiero na 3 sesji (po 120 minutach rozmowy) to pytanie:
Ile jest dla Ciebie warte, to co teraz robisz? I uzupełnienia/doprecyzowania: Co konkretnie wnosisz? Jaką to ma wartość dla Ciebie? (…) dla firmy. Za co Twoja firma Ci płaci? Jesteś tu potrzebny, gdzie jesteś?
Początkowy niepokój ustępuje miejsca odprężeniu, które wyraźnie maluje się na twarzy.
Co tu się stało dzięki spotkaniom z coachem?
Człowiek zobaczył, że nie czuje wartości liderstwa, bo przez całe życie z powodzeniem pisał kody. Potrzebował zastąpić na pół świadome oceny siebie jako człowieka próżnującego, odpowiedzią do czego właściwie został tu powołany. Powoli staje się jasny i sens tej pracy, i sensowny trud w wytłumaczeniu najpierw sobie. Jaką wartość ma to co robię. A potem już z górki… okazuje się, że da się zastosować całą zdobytą wiedzę o zarządzaniu, która wcześniej była taka martwa. ☺
Zatem pokora (szukam czegoś, co klient powie z energią wskazującą na istotność wątku) i słuchanie (otwartość na tę energię) są tu świętym graalem. Nie głowa i pomysły coacha.
0 komentarzy