Monika Kozłowska: Jak powstał TROP?
Jacek Jakubowski: W latach 90-tych byłem wiceprezesem Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, w ramach którego prowadziłem w całym kraju szkoły trenerów. Tworzyłem ruch pomocy psychologicznej. Prowadziłem Ośrodek Usług i Badań Psychologicznych PTP, którego byłem szefem. W tym czasie Dorota była młodą trenerką z innego ośrodka. Tak się poznaliśmy, zakochaliśmy w sobie i wkrótce staliśmy się parą. W pewnym momencie, jak byliśmy już małżeństwem, Dorota wymyśliła przedsięwzięcie pod nazwą „Tropy”. Organizowaliśmy je w ramach PTP. To były duże warsztatowo-seminaryjne spotkania, na które zapraszaliśmy czołowe postacie różnych podejść psychologicznych. Ludzie przychodzili, płacili za bilet i wysłuchiwali wykładu, brali udział w specyficznych dla określonego podejścia ćwiczeniach, dyskutowali. Kluczem doboru prelegentów było znane nazwisko, a że byłem wiceprezesem PTP, zaproszenie ich nie stanowiło problemu. Siłą kreatywną była jednak Dorota.
I to właśnie ona niedługo potem założyła działalność gospodarczą pod nazwą Pracownia Trop. Nie wszyscy pewnie o tym wiedzą, ale w tym czasie Dorota realizowała się artystycznie, tworząc przepiękne patchworki (a właściwie dzieła sztuki budowane z tkanin), które sprzedawała. Miała nawet wystawę w oddziale szczecińskim Muzeum Narodowego. Prowadziła też Pracownię Twórczości i Wyobraźni, gdzie ludzie przychodzili na warsztaty kreatywności oparte na malowaniu, ale bardzo specyficznym. Pamiętam, jak na jednym z warsztatów Dorota kazała uczestnikom zamknąć oczy, dawała im coś do powąchania i mówiła, żeby namalowali ten zapach… dłonią, a nie głową. Mnie dała powąchać piękne runo owcze, ale mając zamknięte oczy, poczułem raczej owcze odchody…
Ciekawostką z tamtych czasów była formalna nazwa działalności Doroty, widniejąca dumnie na pieczątce: PRACOWNIA TROP – USŁUGI PSYCHOLOGICZNE, ORGANIZACYJNE, KRAWIECKIE I KILIMIARSTWO.
MK: Czyli można powiedzieć, że w zalążkach powstania TROP-u jest wątek psychologiczny, artystyczny i romantyczny…
JJ: Tak, ale nie tylko. Wszystko co do tej pory robiliśmy, pracownia Doroty, moja działalność w PTP-ie kręciło się wokół działań oświatowych i ruchów samorządowych. Moment przełomowy nastał w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy Dorota zaproponowała, żebyśmy zajęli się biznesem. Udało się wtedy nawiązać kontakt z pewną angielską firmą szkoleniową, która miała rozbudowany program szkoleń dla powstającego z dwóch banków (Bank Zachodni i WBK) jednego, istniejącego do dziś BZWBK. Sami szkolili menadżerów i dyrektorów, ale potrzebowali tu w Polsce kogoś, kto przeszkoli średni personel. Pamiętam do dzisiaj, że nie mogłem w tym brać udziału, bo powiedzieli: żadnych długich włosów, bród i sandałów. A na dodatek przywieźli taki manual, w którym było napisane, że jak ktoś coś zrobi źle, to trzeba skorygować, a jak dobrze, to trzeba powiedzieć: „WOW, jak pięknie to zrobiłeś!”. Dorota ze zdumieniem patrzyła na te ich pomysły i nieco złośliwie stwierdziła: „Po polsku <<WOW>> brzmi dość bez sensu. Dajcie to uznanie wyrazić jakoś bardziej naturalnie”.
Powoli zaczęliśmy robić różne rzeczy dla biznesu. Pamiętam np. współpracę z p. Basią, szefową zespołu szkoleń w Amplico Life. Zaczęliśmy od zbudowania w oparciu o metody aktywne klasycznych szkoleń w ramach kursu wstępnego dla świeżo rekrutowanych agentów ubezpieczeniowych. Towarzyszyliśmy już nie pani Basi, tylko Basi, wiele lat rozwijając kompetencje jej zespołu trenerskiego. Zyskiwał on coraz większą rangę, a Basia awansowała na członka Zarządu. Trenerzy wprowadzali głębokie zmiany w organizacji, profesjonalnie rozwijali kompetencje liderów. Paradoksalnie projekt się rozpadł dzięki… docenieniu efektów i nierozumieniu siły zespołu. Zarząd zatrudnił trenerów jako regionalnych wicedyrektorów ds. rozwoju, co może dało dobre zasilenie kadry, ale zahamowało projekty rozwojowe. Taki efekt niewiedzy menadżerów, którzy pomyśleli, że przeszczepienie ekspertów w inne obszary organizacji poprawi jej funkcjonowanie. Mieli na uwadze jakość ludzi, zapominając o jakości zespołu. W efekcie rozbili sprawnie działający mechanizm i późniejsze próby powrotu do tego, co było, okazały się nieskuteczne.
MK: Czyli drugim etapem na ścieżce powstania TROP-u były szkolenia dla biznesu.
JJ: Tak. Kolejnym momentem przełomowym była myśl Doroty, że skoro zrobiłem tyle szkół trenerów, to może byśmy stworzyli Szkołę Trenerów Biznesu. Wyglądało to tak, że w tamtym czasie tzw. Training of Trainers w biznesie trwał 3 dni. W zdumienie nas to wprawiało i postanowiliśmy skrócić Szkołę Trenerów do… jednego roku. I pamiętam ile mieliśmy obaw. Że
dla biznesu, to musi być jakoś inaczej, mniej psychologicznie. Do tego stopnia, że pierwsza edycja Szkoły Trenerów odbyła się… bez Treningu Interpersonalnego. No i potem musieliśmy bardzo to nadrabiać, bo okazało się, że ten brak był odczuwalny przez całą tę szkołę. Dlatego od drugiej edycji już było z treningiem.
MK: Czy to jest ta sama Szkoła Trenerów, którą kończą dzisiejsi Absolwenci Akademii TROP?
JJ: Ta sama, choć program ewoluował i był doskonalony. W chwili obecnej mamy w Polsce ruch szkoleniowy trenerów biznesu, który lepiej lub gorzej przygotowuje do tego, jak być szkoleniowcem i po drugiej stronie ośrodki psychoterapeutyczne, które także prowadzą szkoły trenerów z komponentą głębokiej pracy nad sobą. Nasza szkoła jest gdzieś pośrodku. Mamy Trening Interpersonalny, cykl GATE, czyli sporo pracy nad sobą, ale nie mamy tego „zadziora terapeutycznego”. Myślę, że objawia się to np. w tym, jak dużo uwagi poświęcamy pracy na mocnych stronach, a nie na słabych. Są różne psychokorekcyjne elementy, ale to nie jest terapia. Jednocześnie w drugiej części uczestnicy zyskują narzędzia pracy warsztatowej w biznesie (ale też w projektach społecznych czy oświatowych). Stawiamy mocno na trening zadaniowy, poznawanie realiów skutecznego działania.
MK: Wiem już jak powstała Szkoła Trenerów, ale czy wtedy już oficjalnie istniał TROP?
JJ: Na początku jak już mówiłem, były Tropy, potem Pracownia Trop – to wszystko od tropienia, albo łapania dobrego tropu. I był taki moment, że zobaczyliśmy w tym pojęciu pasujący do nas skrót: T.R.O.P., czyli Trening Rozwoju Organizacji Przyszłości. Rozwijaliśmy się. Oprócz Pracowni mieliśmy spółkę, Fundację, różne inne podmioty. Rozbudowaliśmy nazwę o człon „Grupa” – Grupa TROP. Prawie jak grupa kapitałowa [śmiech]. Ale wynikało to też z naszych tendencji społecznościowych. Nasza firma była otoczona całą masa przyjaciół, sojuszników, współpracowników. Czyli „Grupa” brzmiało adekwatnie.
Większość naszych absolwentów bardzo ceniła sobie naszą szkołę. Często używali takiego skrótu myślowego: „ten warsztat wyszedł mi po TROP-owemu”. Nieraz to słyszeliśmy i uważaliśmy, że to taki odpowiednik stwierdzenia: „warsztat dobrze mi wyszedł”. Ale pamiętam do dzisiaj, jak ktoś powiedział, że warsztat „wyszedł mi dobrze, ale nie po TROP-owemu”. Zdziwienie!? O co tu chodzi? Wtedy zaczęliśmy przyglądać się sobie oraz innym ośrodkom. Stwierdziliśmy, że rzeczywiście mamy jakieś specyficzne podejście. Dorota, która zawsze miała zapędy do tworzenia modeli, teorii, zaproponowała, żeby nazwać to nasze podejście Metodą TROP. Zaczęliśmy nad tym pracować. I myślę, że ta stale żywa, rozwijająca się metoda jest równie ważnym etapem tworzenia TROP-u.
I tak zaczynając od praktyk psychologii humanistycznej, przez zanurzenie w nowoczesne teorie zarządzania, podbudowując to wiedzą teoretyczną i metodologiczną, rozwijajmy własne podejście. I mamy to, co mamy.
0 komentarzy